grzehu1991
*Człowiek Tysiąca Imion*
Dołączył: 13 Mar 2008
Posty: 453
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 1/5 Skąd: Tam gdzie można walczyć
|
Wysłany: Śro 9:48, 06 Maj 2009 Temat postu: Opowieść 7. - Ostatni dzień wakacji. |
|
|
Kończyły się wakacje, czas słodkiego lenistwa i nic-nierobienia. Ja i Wojtek skończyliśmy gimnazjum, Gelbi pierwszą klasę technikum. Z rana wpadliśmy do niego, by pograć w bilard czy coś takiego. Ale nie dane nam to było wtedy...
Aby zrozumieć sens tego wszystkiego, trzeba przybliżyć sylwetki postaci tej hecy.
Zacznijmy od Wojtka. Przyjaźń nasza ruszyła pod koniec podstawówki w dziwnych okolicznościach, bo jego mama, szanowna potomkini rodu szlacheckiego przyszłą do mojej, by spytać, czy możemy się kumplować... Wojtek, teraz zacietrzewiony biol- chem z 1LO, jest, jak przystało na najmłodszego z czterech braci, synów pułkownika i szlachcianki dość dystyngowany i władczy. Średniego wzrostu, szczupły blondyn, militarysta jako i ja.
Gelbi to legenda sama w sobie. Dwumetrowy, rozbudowany, acz dobrotliwy, flegmatyczny do bólu i prostego serca człowiek. Jest synem właścicieli motelu. Człowiek do rany przyłóż.
Matka Gelbiego, zwana inaczej panią Anią. Syn wrodził się w matkę. Może ma z 40 lat, ale hmmm... kobieta całkiem dorzeczna. Najważniejszy jest tu jednak jej charakter, odmienny niż u syna- szybka, wybuchowa, narwana, sprawna w działaniu.
Brat Gelbiego, zwany Leszek Amadeusz. Osobnik w wieku 11-12 wtedy lat. Cechy- upierdliwy, nieznośnie męczący, wścibski, uczynny.
Po przedstawieniu postaci czas na akcję.
Wpadliśmy otóż do Gelbiego, a otwiera nam pani Ania.
-A może byście, chłopcy gdzieś pojechali na ognisko? Dam wam co potrzeba, jedźcie! Leszka możecie wziąć.
o ile na pierwszą część wypowiedzi zareagowaliśmy optymistycznie, nawet biorąc pod uwagę wrodzony nasz chaos, to propozycja towarzystwa młodego podcięła nam skrzydła w locie. No ale dobra, bierzemy go. Chyba i tak nie mieliśmy innego wyjścia...
Plecaki i cała reszta zapakowana, rowery wyrychtowane, ruszamy więc. Ale Wojtek nie jest od tego, by jeździć po asfalcie, o nie! On jeździ po wertepach, nie da nam żyć! Ale młody ostaje, więc na pole drogi zjeżdżamy dopiero po pokonaniu większości trasy do Lipska. Chcieliśmy zajechać pod las, by tam zrobić ognicho. Zaznaczę, że wtedy jeszcze nie piliśmy, bo... no bo nie piliśmy.
Ale nieszczęścia chodzą parami, a nas było akurat czterech... Na polej drodze Gelbi, który jechał ostatni, wjechał na taaaakiego gwoździa. Jak, kiedy? Nie wiedział. Wyjął go nie zaznaczywszy miejsca uszkodzenia i wyrzucił w siną dal. Sklęliśmy go za to porządnie.
Ale co nam wypada działać? Zrobiliśmy burzę mózgów. I chyba tym wykrakaliśmy, bo wokół nas zaczęły gromadzić się czarne chmury.
Ale, jak to powiedzieliśmy, chuj z tym. Gelbi zadzwonił po pomoc starszych, by wzięli młodego i uszkodzony rower, a ja i Wojtek pojechaliśmy zrobić zwiad.
Po jakiego diabła tłukliśmy się po tym dukcie leśno- łąkowym? I Bóg pewnie nie wie. Po prostu zapomnieliśmy, że w lesie nie pali się ognisk... Wróciliśmy zziajani, bo pod górkę nam się wracało, a tam już tylko Gelbi czekał. Więc my na górę za Lipskiem. I tak myślimy- idzie deszcz, my daleko od domu, zanim dojdziemy będziemy mokrzy, a z biwaku nic. Więc rozpoczęliśmy rozpalanie ogniska w koleinie na polej drodze. Ja z maczetą ścinałem chwasty, Wojtek rozpalił za pomocą chusteczek higienicznych ogień i tak zaczęliśmy piec kiełbaski. Ale patyk był krzywy, więc zagrzały się tylko z jednej strony...
Aż tu, ni z stąd ni zowąd słyszymy syrenę policyjną! No nic, odbywamy dalej konsumpcję na wpół zagrzanej kiełbaski. Ale odgłos się zbliża!
Wpadliśmy więc na genialną w swej prostocie myśl- KURWA TO PO NAS!!! wrzasnęliśmy na raz i dawaj w długą. Ja adidasem tłumię ogień, Wojtek zarzuca ręcznik, na którym siedzieliśmy na ramę roweru, siada na niego, dzierżąc w jednej z rąk patyk z kiełbaskami, Gelbi pakuje do plecaka co tam miał jeszcze do spakowania. W tym szale ucieczki zgubiłem mój scyzoryk.
Pędzimy z wiatrem we włosach. Nie ujechaliśmy dwudziestu metrów, gdy Wojtek stanął wyciągając ręcznik ze szprych. - To nie po nas, chłopacy, to osłona kolarzy.- I ryknął w szaleńczy śmiech.
Z deczka mnie przytkało. Siadłem więc na środku drogi i dawaj wpierdalać pozostałą kiełbaskę, bo Wojtek jedną zgubił...
Ale i tu nie mogłem sobie posiedzieć, bo przejechać Musiała jakaś terenówka. Kobieta i mężczyzna w środku jakoś tak dziwnie patrzyli na nas- stojących na poboczu z żarciem w rękach, keczupem i musztardą pod pachą...
Nie pamiętam jak wróciliśmy, ale wiem, że deszcz ominął nas, przeszedł z obydwu boków, zostawiając nieszczęsnych grillowiczów w spokoju.
Do tej pory się z tego zbijamy, jak coś się nam w podobnym stylu spieprzy XD
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez grzehu1991 dnia Śro 9:51, 06 Maj 2009, w całości zmieniany 1 raz
|
|